Czarujące jezioro Garda - 3 miejscowości, które MUSISZ odwiedzić



Jezioro Garda czyli włoska perełka prowincji Brescia, Trydentu Górnego i Werony. Już od wielu lat o nim słyszałam i tylko kwestią czasu było to kiedy się tam wybiorę. Z racji naszego włoskiego wypadu zjechaliśmy Włochy Północne i Środkowe (ok, nie wszystko co chcieliśmy ale najważniejsze punkty) więc i Gardę wepchnęłam do naszego planu... i to jeden cały dzień! Z racji tego, że nasze tempo chodzenia jest szybkie, nie lubimy się nudzić i siedzieć bezczynnie w ciągu jednego dnia zwiedziliśmy 3 miejscowości nad Jeziorem Garda. Wstaliśmy wcześnie rano i wyjechaliśmy późnym wieczorem.
Swoją podróż zaczęliśmy od jezior na samej północy więc poruszaliśmy się z góry na dół. Dlatego pierwszą miejscowością jaką odwiedziliśmy była Riva del Garda.

Ale może najpierw coś opowiem o samym jeziorku?

Jezioro Garda otoczone jest szczytami Prealpi Gardesane. Do pewnego czasu (1918 roku) północna część jeziora należała do Austro-Węgier. Cała powierzchnia jeziora wynosi 370 km2. Jest to jezioro polodowcowe (Pani Basia będzie ze mnie dumna, że o tym napisałam). Jezioro zamieszkuje wiele ryb w tym ukochany karp Mateusza 😃ale wędek nie zabrał więc nie było karpia na obiad 😥
Jeżeli chodzi o roślinki to dookoła znajdziecie palmy, cyprysy, drzewka oliwkowe czy gdzieniegdzie drzewka cytrynowe.

Wracając jednak to miasteczek...

RIVA DEL GARDA

Piękne miasteczko z historycznym centrum i jedno z najczystszych miejsc w jakim byliśmy we Włoszech. Piękne architektoniczne połączenie kultur - włoskiej i austriackiej. Eleganckie sklepy, pełno zieleni i kwiatów. Jest to również raj dla rowerzystów. Wypożyczalnie są co kilka metrów.
Jeżeli jednak chcecie dotrzeć do centrum samochodem polecamy zaparkować lekko przed rynkiem (jakieś 10 minut pieszo) gdzie znajduje się parking (JANUSZE! Pierwsze 90 minut free)... My zajanuszyliśmy.


Wychodząc z parkingu jakieś 10 minut pieszo, idąc wzdłuż głównej drogi doszliśmy do ryneczku gdzie rozstawione były stoiska... ze wszystkim. Koszulki, kapelusze, buty. No taki rynek. Nie wiem czy jest tam codziennie, ale nam się udało trafić. Troszkę psuje to cały klimat jednak z takim widokiem nawet targ ma swój urok.

Porta di San Michele
Spacerując dalej po lewej stronie ujrzeliśmy Porta di San Michele z XIII w. czyli jedną z bram miejskich. Idąc dalej była kolejna...

Porta San Marco
Porta San Marco czyli druga brama, tym razem z XI w.
Wchodząc przez bramę nasz spacer przeobraził się w wędrówkę pomiędzy kamieniczkami.
Na każdym kroku znajdywaliśmy coraz bardziej magiczne miejsca. Sklep z ręcznie robionymi deskami, porcelaną lub...


Kolorowymi makaronami! Ja przywiozłam ze sobą 1 kilogramowy wór z mixem różnokolorowych makaronów. 
Idąc "w dół" wiedzieliśmy, że niedługo zobaczymy wodę i tak też było. Wylądowaliśmy na niezwykłym placu z kolorowymi kamieniczkami, licznymi restauracjami i ogromną ilością zieleni dookoła. 










LIMONE SUL GARDA 

Z placu nad jeziorem wróciliśmy na spokojnie na parking i jak to nam "januszom" się udało wyrobić na 2 minuty przed upływem 90 MINUT, yeah (nie było to planowane o dziwo). Ruszyliśmy dalej i według nawigacji do Limone sul Garda powinniśmy dotrzeć w ciągu jakiś 20 minut, ale z racji korków droga przedłużyła się lekko. 
Wjeżdżając do miasteczka po prawej znajduje się parking gdzie o godzinie bodajże 12 było jeszcze sporo miejsc.  Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy zwiedzać Limone... 

Limone sul Garda czyli miasteczko cytryn chociaż tak naprawdę nazwa nie pochodzi od słowa limone (czyli cytryna) a tak od słowa granica(limù/limen). Do lat 30 XX w. do Limone można było dostać się jedynie statkiem lub przez góry. 
Był to też najwyżej położony punkt gdzie uprawiano cytrusy. 

Aktualnie miejscowość zamieszkuje lekko prawie 1200 osób, a cała powierzchnia miasteczka wynosi 26 km2. 

A jak zaczęło się nasze zwiedzanie?
Pierwsze co zrobiliśmy to poszliśmy zjeść. Pora obiadowa więc nasze brzuchy domagały się jedzenia.

Postawiliśmy na Al Torcol.

Zostaliśmy bardzo oschle przywitani przez kelnera (no cóż), usiedliśmy jak najbliżej widoku na jezioro i zdecydowaliśmy się na tortellini (nie pamiętam nazwy, ale z kremowym sosem i szynką) oraz na klasyczną Capricciosę.



Dla tych, którzy nie są świadomi - prawdziwą Capricciosę podaje się z serem (no co Ty Izka), szynką, grzybami, pomidorami i... karczochami.

Zaś te tortellini smakowały jakby były doprawione... cynamonem. Może tak miało być, może komuś sypnęło się innej przyprawy niż chciał... Jednak było pysznie! Zarówno tortellini jak i pizza smakowały nam bardzo. Jedynie kelnera bym wymieniła.

Najedzeni poszliśmy zwiedzać i naszym pierwszym celem był Chiesa di San Benedetto czyli Kościół św. Benedykta, za którym znajduje się boisko do gry w piłkę nożną co dodaje jemu niezwykłego uroku.




Dalej kierując się znakami (które znaleźliśmy patrząc w dół na kostkę) szliśmy w kierunku La Limonaia Del Castel czyli szklarni (ogrodu, domu...?) pełnej cytryn. Bilet wstępu to 2 euro. I naprawdę warto to zobaczyć. Poza licznymi odmianami cytryn, pomarańczami czy grejfrutami widoki zwalają z nóg... Zobaczcie sami.






Lekko przygrzani postanowiliśmy zejść bliżej jeziora na plac. Po drodze jednak zahaczyliśmy o MUST HAVE czyli Salami Haus gdzie kupiliśmy najlepsze salami pod słońcem (oczywiście pikantne)! Do wyboru do koloru. Rodzajów jest mnóstwo i na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.

Schodząc już na sam dół, mimo tłumu ludzi nie chcieliśmy wracać. MAGIA! Uwielbiamy takie miejsca. Łódki, kamieniczki i pełno kwiatów. Jednak czas nas już lekko gonił...





SIRMIONE

Wróciliśmy na parking, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w ponad godzinną podróż do Sirmione, które nas rozczarowało...

Gdy dotarliśmy do Sirmione większość parkingów przy historycznym mieście była już pełna więc zaparkowaliśmy na parkingu 20 minut z buta (co dla mnie było czymś okropnym, gdyż zakwasy po wchodzeniu na Lago di Sorapis mocno dawały o sobie znać). Idąc w kierunku słynnego Zamku Scaligerich minęliśmy tyle ekskluzywnych (i pustych) willi, że w pewnym momencie liczenia się pogubiłam.

Gdy już dotarliśmy do tej historycznej części naszym marzeniem był jak najszybszy powrót... TYLU NA TAK MAŁEJ POWIERZCHNI NIE WIDZIAŁAM NIGDZIE... Rozumiem sezon, ale bez przesady! Także odhaczyliśmy MUST EAT czyli MEGA lody w The Bounty Bar i powiedzieliśmy papa Sirmione... Za dużo ludzi, poza sezonem na pewno jest tu na pewno więcej uroku. Tak czy tak, odwiedzić Sirmione musicie! Historyczna część miasta to MUST SEE, nawet z mnóstwem turystów.




Będzie mi bardzo miło, jeżeli dacie znać jak podoba Wam się wpis i czy wpis Wam się przydał! :)


1 komentarz:

  1. uwielbiam takie miasteczka i do tego ta woda, przepiękne włoskie widoki ;)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Czarna Wisienka , Blogger